tytuł: "Przez wszechświat gnam, szubiduba" autor: Karl Michael Armer tytuł orginał u: (Durch das Weltall, schubiduba) tłum. Mieczysław Dutkiewicz Opracowanie - Marac Jeden Kiedy wtoczyłem się do sali narad, byłem nabuzowany jak rzadko kiedy. Miałem to gdzieś. Powietrze było przesycone narkotykami do tego stopnia, że i tak poczułbym się od razu jak naćpany. Chłopcy siedzieli rozwaleni w fotelach, gadając coś bez ładu i składu, jeden przez drugiego. Rzecz jasna, same głupoty. Ale na pokładzie tego statku kosmicznego to nic nowego: chrzani się tak już od pięciuset lat. Można się do tego przyzwyczaić. Opadłem na swój fotel, kładąc nogi na karcianym stoliku, i rozejrzałem się dokoła. Admirał Jennings znowu udawał wilkołaka i wpatrywał się we mnie, szczerząc zęby. - Grrrr - odezwał się groźnie. - Wzajemnie - odparłem uprzejmie. - Dum bam bam, dum bam bam - wydzierał się admirał Carona, prztykając palcami tak gwałtownie, że czekałem tylko kiedy z jego wypomadowanej czupryny zsuną mu się słuchawki. Co za dureń z tego Chicano! Mógłby latami słuchać w kółko tej samej płyty. Ale kiedyś wreszcie cały ten bełkot - kiedy już przepełni mu uszy - wydostanie się z powrotem na zewnątrz, owinie mu się wokół szyi i udusi. Dum bam bam, dum duś duś, dław się, jęcz i krztuś. Finito, hihihi. Spojrzałem na zawieszony nad nami ekran, ale gwiazdy były tak krzykliwie barwne, a cały wszechświat pulsował i tętnił życiem tak bujnym, że zebrało mi się na wymioty. Pośpiesznie odwróciłem się i wyrzygałem admirałowi Caronie na mundur. Nawet tego nie zauważył. Bob Anderson, admirał admirałów, podniósł się z trudem i spojrzał na nas oczami nabiegłymi krwią. - Chłopcy - powiedział - mamy do spełnienia doniosłą misję. - Do ataku! - wrzasnął admirał O'Duffy. - Całą burtą! Bum, bum! Anderson powiewał gniewnie kartką papieru. - To nie takie proste. Sęk w tym: wiemy, że mamy zaatakować gdzieś w pobliżu jakąś planetę. Nie wiemy jednak, którą. Ten świstek nic nam nie wyjaśnia. - Nic dziwnego - zachichotał admirał Neumaier, główny radiooperator. - Meldunek ma już w końcu czterysta lat i trudno go odczytać. - Możemy przecież wysłać do nich prośbę o wyjaśnienie - zaproponowałem. Oczywiście uznali to za kawał miesiąca. Wybuchom śmiechu i gwizdom nie było końca. Admirał O'Duffy aż się pokładał i wreszcie spadł pod stół, a admirał Jennings swoim zwyczajem zawył jak wilk. No tak, chłopcy byli dziś w dobrym nastroju. Zresztą trzeba przyznać, że rzeczywiście miałem kretyński pomysł: czekać potem kilkaset lat na odpowiedź z Ziemi! - To jest właśnie odpowiednia postawa, ludzie - ucieszył się admirał admirałów. - Zawsze na luzie, nawet wtedy, gdy niebezpieczeństwo już bliskie i patrzymy wrogowi w oczy, ngg, ngg. - Przełknął dwie pastylki, a potem jeszcze czerwoną. - Ngg. Na czym to stanąłem? Ach tak, wróg. No więc, tu w pobliżu znajdują się trzy zamieszkałe planety. Zaatakujemy tę najbliższą, w systemie słonecznym USNSC 3318-59a. Nasz komputer jest pewien w 60 procentach, że właśnie o tę planetę chodzi. Sześćdziesiąt procent to niedużo, ale przecież którąś planetę musimy w końcu wybrać, prawda? - Święte słowa! - wykrzyknął spod stołu admirał O'Duffy. - Zwalimy im niebo na dach! - wrzeszczał admirał Carona. - Dum, bam, bam, dum, bam, bam! Dwa Chłopcy z pogotowia alarmowego nie podnieśli nawet wzroku, kiedy planeta eksplodowała na ekranie. - Znowu o sześć miliardów tego paskudztwa mniej - skomentował kapitan Crocciante, rzucając na planszę kostki do gry. Trzy Nazwa statku: ZABÓJCA DOSKONAŁY Port macierzysty: GUAM Typ: Krążownik PGI (Krążownik zwiadowczy Planetarnej Grupy Inspekcyjnej) Wymiary: długość 600 m, szerokość 70 m Misja: Prewencyjna akcja obronna Cel przeznaczenia: nieznany Cztery Ludzie, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak bardzo się nudzę. Znowu leżę sobie w 5 sektorze wypoczynkowym i nie ma dosłownie nic do roboty. Zdążyłem przeczytać już na tym statku wszystkie cholerne komiksy i obejrzeć wszystkie cholerne filmy, w ogóle zrobiłem już wszystko, co można na tym cholernym statku, ale teraz zabrakło mi już pomysłów, chłopcom też już nic nie przychodzi do głowy, leżymy więc i gramy sobie wzajemnie na nerwach. Co za cholerna nuda, NUDA wypisana samymi wielkimi literami! No cóż, cały ten projekt był już od samego początku jedną wielką bzdurą, niech to diabli! Wygraliśmy właśnie ważną wojnę północno-południową, co zrodziło sporą dawkę dumy narodowej i nadmierną chęć do wojaczki. I wtedy rząd pomyślał sobie: skoro podbiliśmy całą Ziemię, to teraz kolej na wszechświat. I w ten oto sposób wyruszyliśmy w kosmos: ZABÓJCA DOSKONAŁY i jego bliźniaczy statek TYRANNOSAURUS REX oraz kilka mniejszych niszczycieli klasy PIRANIA. Otrzymaliśmy zadanie: "rozszerzyć i zabezpieczyć strefę wpływów Ziemi", co w praktyce oznaczało po prostu: "przejąć wszystkie planety bogate w surowce i wysadzić w powietrze wszystko, co mogłoby stanowić dla nas zagrożenie!" Brzmiało nieźle, ale realizacja polecenia okazała się totalną plajtą. Relatywne zwalnianie upływu czasu przy naszym locie z prędkością światła sprawiło, że rozdzieliliśmy się całkowicie. Ziemia i ZABÓJCA DOSKONAŁY. Jesteśmy od piętnastu lat w drodze, a na Ziemi upłynęło w tym czasie około sześciuset lat. Oczywiście trudno w takim przypadku mówić o wspólnej bazie. Całą łączność diabli wzięli. I to gruntownie. Pięć Papierowy gołąbek przeleciał tuż obok mojej głowy i wylądował z gracją trochę dalej, na korytarzu. Piękna Rita wystawiła głowę z centralki radiowej i zawołała: - Dwadzieścia osiem metrów! Nawet nieźle, panie admirale! Z wewnątrz dobiegł nas okrzyk triumfu i Neumaier wybiegł na korytarz, aby przekonać się samemu, jaki był dobry. - Super! - zawołał. - Cześć, doktorku! Potrząsnąłem z dezaprobatą głową. - Ładnie to, tak się obchodzić z meldunkami? Wykonał pogardliwy gest. - Człowieku, od chwili naszego startu upłynęło na Ziemi pięćset pięćdziesiąt lat. Oni mówią już tam inaczej. I zdaje się, że myślą też inaczej. Dlatego wyrzucam wszystkie meldunki radiowe, przecież i tak nie rozumiem tego gówna. - A rozkazy?! Skąd mamy wiedzieć, co robić? Uśmiechnął się lekceważąco. - I tak tego nie wiemy. A może ty się orientujesz, co my tu właściwie robimy? Sześć Okay, to znowu my, moja nuda i ja sam. Nadal w piątym sektorze wypoczynkowym. - Jaki to rok mamy teraz na Ziemi? - pytam swojego sąsiada. Kapitan Crocciante wyłącza swój hologramowy peep-show i przez ciemne jak noc okulary słoneczne przesyła mi oleiste spojrzenie krwawego mafioso. - 3600 - mówi. - Albo 2600. Zresztą co za różnica. To przecież tylko cyfry. Wódz M'Boto (kapitan Ross) ożywia się. - Mam dla was coś nowego, chłopcy - oznajmia i rozbawiony potrząsa swoją afro-grzywą. - No, to opowiadaj, czarnuchu! Czyżby Jennings i kapitan Speckschwarte znowu się pobili? - Coś o wiele lepszego! Admirał O'Duffy opuścił nas. Śmieje się, patrząc na nasze miny: - Spotykam go przy śluzie powietrznej. Widzę, że nie ma na sobie skafandra, pytam go więc: Co tu robisz? - Przecież widzisz, odpowiada, idę do ubikacji. To powiedziawszy, zamyka za sobą drzwi śluzy i katapultuje się w kosmos. Niezłe odejście, co? - Hej, ale numer! - Niech żyje O'Duffy! I tak to wygląda. Każdy z nas to pomyleniec. Nie jesteśmy na statku kosmicznym prowadzonym zgodnie z dyscypliną wojskową, lecz stanowimy zgraję wariatów, którzy uzyskali stopnie wojskowe, i to naturalnie najwyższe. Podstawą do awansów jest czas ziemski, po dwóch latach spędzonych na pokładzie mieliśmy już więc za sobą tyle lat ziemskiej służby, że byliśmy wszyscy w randze admirała. Przynajmniej oficerowie. Reszta otrzymała awans na kapitanów. Oczywiście ucierpiał na tym autorytet. Nie było już przecież przełożonych. Tylko 300 admirałów i 700 kapitanów. No tak, a poza tym nie mieliśmy właściwie zielonego pojęcia, jakie jest nasze zadanie. I ten lot, ciągnący się w nieskończoność. I ta cała masa pastylek na pokładzie. Tak oto dlaczego z upływem czasu wszystko się rozpadło. Obecnie jesteśmy już tylko zgrają alkoholików z olbrzymim zapasem głowic bojowych do niszczenia planet i nie wiemy, o co tu właściwie chodzi. Nieraz jest całkiem wesoło. Gdyby tylko nie ta cholerna nuda! Chyba znowu muszę włączyć moje stare, dobre kino mózgowe. Sięgam do pojemniczka i wyciągam kilka błękitnych pastylek. Ngg ngg, ngg. Zobaczymy, jaką niespodziankę przygotują mi dziś moje drobne, szare komórki. Siedem - Baczność! - krzyknął sierżant Schultze, zgarniając swoje kubki na kostki. Spoglądając surowo spod stalowego hełmu, wyprężył się regulaminowo i wsunął kciuki za swój szeroki pas wojskowy. - Dziękuję, proszę sobie nie przeszkadzać - powiedział cicho hrabia von Adelstein. Utykając, wszedł do centralki. Jego buty były nieskazitelnie czyste, jak zwykle zresztą. Na dłoniach miał rękawiczki, a w prawej ręce trzymał szpicrutę, którą uderzał niedbale o banki danych. - Dziękuję, Schultze. - Tak jest! Nagrodziliśmy ich brawami, gdyż dobrze odegrali swoje przedstawienie. A na pokładzie naszego statku każda odmiana dawała powód do radości. Schultze to właściwie kapitan Masterson, a hrabia von Adelstein - admirał de Leary, nasz Pierwszy Oficer. Ostatnio takie maskarady zdarzały się u nas coraz częściej. Superman, Mściciel w Masce, Hegar Groźny, Luke Skywalker i, i, i. W końcu trzeba było się jakoś odróżniać na statku, którego załoga składała się tylko z admirałów i kapitanów. - Dobrze, że pan przyszedł - powiedział do Adelsteina Humphrey Bogart. Siedział przed monitorem dziobowym z podniesionym kołnierzem płaszcza i kapeluszem ściągniętym na czoło. W kąciku ust tkwił wygasły papieros. - Z przodu widać jeszcze jedną pomarańczę, którą możemy obrać. Adelstein obserwował na ekranie obcą planetę. Oko skryte pod monoklem wydawało się olbrzymie i straszliwie zniekształcone. - Z pewnością nieprzyjaciel - skomentował zwięźle. - Niewątpliwie. - Nie wolno nam ryzykować. - Jasne. - Wyeliminujemy tych drani. - Te szczury! - poprawił Schultze. - Bogey, powiadomić strzelca. Humphrey Bogart (admirał Kosinsky) wyciągnął z płaszcza swoje walkie - talkie i wymamrotał odpowiednie rozkazy. Osiem - Czy pamiętasz - zapytał Frisco Freak, pierwszy strzelec, Denisa, drugiego strzelca, głaszcząc przy tym delikatnie komputer celowniczy wyrzutni torpedowej - czy pamiętasz, jak dawniej astronomowie łamali sobie głowy nad sposobem powstawania Novej? Nie przypuszczali wtedy nawet, że wystarczy po prostu przycisnąć ten czerwony guziczek. Dziewięć Kiedy doktor Nightmare wrócił z laboratorium, był spryskany od stóp do głów zieloną krwią. - Ciekawy gatunek - powiedział, oddychając z ulgą. - Wytrzymał dwanaście tysięcy wolt. Również przy wiwisekcji można było stwierdzić zadziwiającą tolerancję na ból. Umył ręce i zapisał coś w małym notatniku. - Na Ziemi stanie się to bestsellerem - powiedział rozmarzony. - "Test na zniszczenie istot pozaziemskich. Studium porównawcze fizjologii mieszkańców kosmosu. Pierwsze wyniki badań nad egzobiologią niższych ras obcych - w opracowaniu doktora Franka X. Arnolda". No, jak to brzmi? - Świetnie, świetnie - odparłem machinalnie, przyglądając się siostrze Mercy, zmysłowej pielęgniarce operacyjnej doktora Nightmare'a, która wkładała właśnie do pojemnika na śmieci plastikową, pomazaną krwią torebkę. - Miałbym zapewnioną sławę naukową - doktor Nightmare wpatrywał się w dal, bujając znowu w obłokach. - A jeżeli chodzi o pieniądze: zapiski z moich... ee... eksperymentów mógłbym przecież sprzedać - kasety wideo, filmy, albumy, programy dla telewizji kablowej. "Istoty pozaziemskie na stole operacyjnym", odcinek 12. I to wszystko w programie Rexa White'a "Godzina gwałtu" na kanale 33. Jestem przekonany, że uzyskałbym rekordowy stopień oglądalności. - Szczury! - wrzasnął przechodzący obok Schultze. - Może chciałby pan obejrzeć najnowszą kasetę? - zapytał Nightmare. - Pan jako naukowiec... - Nie, dziękuję, dopiero co jadłem. Mój żołądek... - Słabe nerwy, co? No cóż, nie to nie. Nie wie pan przypadkiem, czy nie zamierzamy skierować się znowu na jakąś planetę i zabrać na pokład kilka osobników? Mój zapas osobników doświadczalnych zaczyna się kończyć. - Nie, nie będziemy już zabierać na statek żadnych istot pozaziemskich. Doktor Nightmare wykrzywił twarz w intelektualnym uśmiechu. - Trudno, w takim razie będę musiał zmontować sobie z tych części, jakie mam, kogoś nowego. Dziesięć Widoczna na ekranie istota pozaziemska skręcała się z bólu, wydając jakieś piskliwe, niezrozumiałe dźwięki. - A więc tak wyglądają - zainteresował się Frisco Freak. - Ale dzikusy! - Jeszcze trochę i sfajda się ze strachu - dodał Dennis. Ekran wypełniły płomienie i kłęby dymu. Na drugim planie biegła jakaś płonąca postać. Głos obcego stał się jeszcze bardziej przeraźliwy, naglący, podniecony. - Te obce rasy nie mają w ogóle żadnego stylu! - powiedział z odrazą w głosie hrabia von Adelstein. - Ofermy! FF, proszę z tym skończyć! - Jasne! - odparł Frisco Freak. Spojrzał przyjaźnie na skomlącą istotę pozaziemską i oznajmił: - No cóż, chłopcze, na to nie ma rady. Jeszcze kwadrans i będziesz martwy. To właśnie jest wojna, dziecino. Jedenaście JA ZWARIOWAŁEM. TY ZWARIOWAŁEŚ. ON ZWARIOWAŁ. ONA ZWARIOWAŁA. ONO ZWARIOWAŁO. MY ZWARIOWALIŚMY. WY ZWARIOWALIŚCIE. ONI ZWARIOWALI. NIEZNANY ŻOŁNIERZ (Epigraf na grodzi wewnętrznej między pokładem C a centralą nawigacyjną). Dwanaście - Co to ma znaczyć? - grzmiał Bob Anderson, admirał admirałów. - Nie może pan zmienić kursu?! - I to już od paru lat - odparł Bogey, trzymając niedbale papierosa w kąciku ust. - Co takiego? Od paru lat? W takim razie, kto prowadzi ten statek? - Pilot automatyczny. - Pilot automatyczny? - Tak, pilot automatyczny. - A dokąd to prowadzi nas ten kochany pilot automatyczny? - Nie wiem. Astronomowie śmieją się tylko, kiedy ich o to pytam. - W takim razie, ngg, ngg, niech pan natychmiast wyłączy tego cholernego pilota automatycznego! - Nie mogę. Jest zabezpieczony przed wszelką manipulacją. - Do diabła, nie potrafi pan się obchodzić z automatyką? Bogey wyciągnął spod płaszcza niewielki pistolet i podsunął go Andersonowi pod nos. - Potrafię obchodzić się z automatem, i to jak! - oznajmił za stoickim spokojem. Admirał Anderson przełknął ślinę. - Tak - powiedział. - No tak. Cóż, to i tak nie ma większego znaczenia. Kiedyś wydostaniemy się z tego, przyjdzie taki dzień. Trzynaście - Pokój ci, bracie - powiedział Frisco Freak, rzucając się na fotel. - Hej - odparł Dennis. - Czy to ta planeta? - Frisco Freak zaczął przygotowywać wyrzutnię do odpalenia. - Tak. Wielki obszar wody z ośmioma małymi kontynentami wyspiarskimi. Frisco Freak spoglądał na monitor zamglonymi oczyma. Wyglądało tak, jakby się w coś wsłuchiwał. - Ta planeta ma ładne brzmienie - powiedział w końcu. - Hej, Dennis, co byś powiedział na niewielkie zawody strzeleckie? Ty weźmiesz wyspy na północy, ja - na południu. - Bardzo chętnie. - Dennis był dziś w dobrym humorze. Wymachiwał nogami odzianymi w tenisówki i wystukiwał rytm starych przebojów, rozbrzmiewających właśnie z głośników pokładowych. Frisco Freak ustawił optyczny wskaźnik współrzędnych celu i dwukrotnie uderzył pięścią w spust wyrzutnika bombowego. Dennis uruchomił swój wyrzutnik, zadając cios kantem dłoni. - Hu - ah. Kilka minut później widoczna w celowniku planeta rozbłysła potężnym słupem ognia. - Jestem bogiem ogni piekielnych! - pisnął Frisco Freak. Zapłonęła druga błyskawica. - Ha, chybiłeś, Dennis! - Bo za bardzo wsłuchiwałem się w muzykę, człowieku. Czy słyszysz ten bas? Człowieku, to klasa! Ale następnym razem trafię. Widzisz? Nie mówiłem? Wum! - Masz złote ręce, Dennis! - Taaak, to się nazywa moc, człowieku! Możesz sobie wyobrazić tę falę, która teraz zalewa wszystko w dole? Człowieku, mógłbyś opłynąć na niej całą planetę! - Cicho! To "Doomsday Surfers"! Ze swoim najnowszym przebojem "Dzień gniewu", szubiduba! - Ha, znowu poszło kilka milionów! Śmiało, dalej, dalej... Czternaście - I oto rozpoczynamy znowu nasz koncert życzeń "Muzyka w śluzie powietrznej" - seplenił kapitan Beefheart do mikrofonu. - Na początek piosenka z łezką dla admirała Andersona: "Przez wszechświat!" Potknąłem się o stos śmieci i w ostatniej chwili podparłem o ścianę korytarza. Zakląłem siarczyście. Doszło już do tego, że rozrzucają śmieci gdzie popadnie! W niektórych miejscach brodziło się w nich po kolana. A część pokładów śmierdziała jak chlew. Oświetlenie w tym segmencie korytarza nie działało. W półmroku odbijał od ściany napis wykonany czerwoną, fosforyzującą farbą: Nadejdzie dzień, że ZJEM ten statek kawałek po kawałku! DOKTOR SZCZUR - Ma rację! Już dawno nie było lepszego pomysłu! - Ten statek to Latający Holender. - Tak, ale niebezpieczny. - I szalony. Hej, jak ci się to podoba: Szalony Holender? To Statler i Waldorf, nasi dwaj astronomowie, którzy najczęściej przesiadują w swojej kopule obserwacyjnej i twierdzą, że właśnie oni są najnormalniejszymi ludźmi na pokładzie. Zanim jednak zdołałem kopnąć ich w tyłek, zniknęli za najbliższym załomem korytarza. Zatrzymałem się przed drzwiami z napisem "Dr Dr Jan Jacoby, Psychochemik". Potrzebna mi była dłuższa chwila, zanim uświadomiłem sobie, że Dr Dr Jan Jacoby to właśnie ja. W tym napisie na drzwiach było coś transcendentalnego. Była to informacja z innego świata. Otworzyłem drzwi i wkroczyłem do laboratorium. Hm, tu też było kiedyś o wiele czyściej. W każdym kącie brudy i KURZ NA MOICH PROBÓWKACH! Ten widok był dla mnie szokiem. Stałem się nagle zupełnie normalny. Pot wystąpił mi na czoło. A więc i mnie dopadł horror rzeczywistości! Niech to diabli, niech to diabli! Ziemia rozstępowała się już pode mną, ale na szczęście zjawił się właśnie admirał Prokop, drugi oficer, a właściwie wparował na swoich niebieskich wrotkach. - Doktorze, musi pan nam pomóc - dyszał, wachlując się reklamowym prospektem lotnictwa marynarki. - Kończą się nam już pastylki! Chłopcy stają się znowu normalni, nie wytrzymują tego! Niech pan przygotuje jak najszybciej kilka nowych, zielonych, żółtych, czarnych, wszystko jedno zresztą - jakich! Byle szybko! Inaczej nie wytrzymamy tego dłużej! Nie musiał mi tego powtarzać po raz drugi. Piętnaście Moja nowa mieszanka okazała się wręcz rewelacyjna. Wszyscy byliśmy po niej jeszcze bardziej oszołomieni niż zwykle. Na statku zapanował całkowity rozgardiasz. Nic dziwnego, że raptem zgasło światło. - Do diabła! A to CO ZNOWU? - To światło...! No tak, nie zawsze działa. (Ogólna wrzawa). - Co ty mówisz? - Powiedziałem, że mamy przed sobą jakąś zamieszkałą planetę. Widzę ją na detektorze! - Jak wygląda? - Skąd mogę wiedzieć? Ekran diabli wzięli. Mam tu tylko wskazania masy. - No, to trudno. Załatw ją! - Z przyjemnością. No, przesyłka odpalona! Z najlepszymi pozdrowieniami od "Zabójcy doskonałego". - Wspaniale to zrobiłeś, kochany Dennis! - BACZNOŚĆ! - Stul gębę, Schultze! - Czy to pan, admirale Jennings? - Tak. - To dla pana. - Au, aa! Ty tchórzliwy bydlaku, tak po ciemku?! Czekaj no, zaraz cię wyślę do doktora Nightmare! (Potworny zgiełk i okrzyki bólu). - Dum bam bam, dum bam bam. Ponownie zabłysło światło. Kapitan Speckschwarte trzymał admirała Jenningsa w żelaznym uścisku, teraz zaś zastygł w bezruchu, zupełnie jak na zdjęciu błyskowym. Jego uśmiech był równie szeroki, co fałszywy. - Speckschwarte, ty sukinsynu... - dyszał Jennings. - CZŁOWIEKU, TO ZIEMIA! - Co takiego? - Zaatakowaliśmy Ziemię! - wrzasnął Dennis. - Niemożliwe! - mruknął admirał admirałów. - Ziemię? Jesteś tego pewien? - Automatyczny pilot - wycedził Bogey. - Kurs: z powrotem na Ziemię. Wzrok wszystkich skierował się na ekran, na błękitną planetę z białymi połaciami chmur. A potem Ziemia przekształciła się w Słońce. Ekran migał i błyszczał. - No i proszę, oto ginie nasza matka Ziemia - odezwał się Frisco Freak. Odchylił głowę daleko w tył i roześmiał się na całe gardło. Nie bardzo wiem, jak to się stało, ale nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Coś takiego, Ziemia! - rechotał Dennis. - Pyk! Wystarczyło, że dotknąłem palcem! - Wniosek z tego taki, aby zabójcy nie dawać nigdy biletu powrotnego. - Nawet Bogey podzielał ogólną radość. - Ludzie - zawołał admirał Anderson - od dzisiaj należy do nas cały wszechświat. Usunęliśmy już z naszej drogi wszystko, co mogłoby stanąć nam na zawadzie! To oświadczenie uznaliśmy za niesłychanie dowcipne. Tak dowcipne, że pialiśmy z zachwytu, nie mogąc się uspokoić przez dłuższy czas. Doprawdy, była to piekielna radość. To tyle. KONIEC