Halina Olczak-Moraczewska Jacek Krakowski Naram z Terranowej Rozdział I Kiedy wreszcie wylądowałem na Ziemi, przez dłuższy czas nie mogłem przyzwyczaić się do nowego otoczenia. Mimo specjalnego treningu, mimo setek hologramów obejrzanych podczas lotu, szok, jaki przeżyłem, na widok ziemskiego krajobra-zu, przez kilkanaście dni nie pozwalał mi na podjęcie prac związa-nych z moja misja. My, ludzie z Terranovej, nie umieliśmy sobie nawet wyobrazić, jak wygląda pejzaż planety, z której przed setkami lat przybyli nasi przodkowie. Wychowany pod burym, wiecznie zachmurzonym nie-bem, nie zdawałem sobie sprawy, jak może wyglądać błękit ziem-skiej atmosfery albo niezwykłe widowisko zachodu słońca. Przy-wodziło mi ono na myśl krwawe, śluzowate rozlewiska, spotykane często w skalistych dolinach Terranovej - widoczny ślad walki mię-dzy drapieżnymi jaszczurkami a na wpół zdziczałymi tubylcami, których kilkaset lat temu zepchnęliśmy w okolice podbiegunowe. Planeta krążąca wokół Gwiazdy Barnarda była dla nas światem złym i okrutnym, broniącym się przed ludźmi, którzy zmuszeni byli opuścić Układ Słoneczny. Po moim przylocie na Ziemię naczelny dowódca zespołu H puł-kownik Lampert Vren przyjął mnie wprost po przyjacielsku. Z lądo-wiska pod Atenami odwiózł mnie własnym helikopterem do położo-nego nad morzem Pireusu, który, jak zauważyłem, pełnił rolę miej-scowości wypoczynkowej. Luksusowo wyposażone domy tuż przy plaży zajmowali wojskowi i ich rodziny przyjeżdżające z Aten na kil-kudniowy wypoczynek. Jeden z takich domów Lampert przezna-czył dla mnie, chociaż spodziewałem się raczej, że wyznaczy mi kwaterę w Atenach, w pobliżu zespołu H. Kiedy go o to spytałem, wyjaśnił mi, że wokół hodowli znajdują się punkty obserwacyjne, obsadzone wyłącznie strażnikami odpowiedzialnymi za stan ze-społu. Nie wracałem już do tej sprawy, choć mój pobyt w Pireusie sprzeczny był z instrukcjami otrzymanymi na Terranovej. Powinie-nem właściwie zostać wprowadzony incognito do centrum hodowli, gdy tymczasem oficjalne powitanie i rozgłos, jaki nadano mojej in-spekcji, spowodowały, że wszyscy mnie już znali, a dwaj żołnierze przydani mi do ochrony musieli przeganiać ciekawskich sprzed mojego domu. Co prawda dostałem do dyspozycji samochód i he-likopter- pojazdy anachroniczne, ale wystarczające do obsługi ho-dowli -oraz bezpośrednie łącze z centrum dowodzenia, lecz moim zdaniem można by się było obyć bez tych akcesoriów, gdyby od początku postępowano zgodnie z instrukcją. Po dwóch tygodniach wsłuchiwania się w denerwujący szum morza, pewnego wieczoru połączyłem się z Lampertem, oświad-czając mu, że czuję się już zupełnie zdrów i chciałbym jak najszyb-ciej znaleźć się na terenie zespołu H, aby ujrzeć wreszcie na włas-ne oczy ową legendarną hodowlę ostatnich ludzi egzystujących na Ziemi, miejsce okrzyknięte symbolem i pomnikiem zjednoczenia ludzkości. - Czujesz się już zupełnie zdrów, Naramie? - spytał, a jego po-ciągła, blada twarz oglądana w zbliżeniu na monitorze robiła wra-żenie zatroskanej. - Jestem w znakomitej formie - odparłem, zdając sobie spra-wę, że jego czarne, przenikliwe oczy przyglądają się dokładnie mo-jemu obrazowi. - Masz jeszcze dużo czasu - rzekł Lampert. - W końcu po tak długiej podróży należy ci się mały wypoczynek. - Nie zapominaj, że mój meldunek musi dotrzeć do Terranovej o wyznaczonym czasie. - Oczywiście, wiem o tym - żachnął się Lampert rozkładając ręce. - Ja niczego nie staram ci się sugerować, służę wszelką po-mocą. - Chciałbym wobec tego dzisiaj zwiedzić hodowlę - powie-działem w sposób tak zdecydowany, jakby stanowisko Lamperia w tej sprawie wcale nie było ważne. Wprawdzie otrzymałem z Terra-novej pełnomocnictwa pozwalające mi na daleko posuniętą nieza-leżność, jednak przynajmniej niektóre z nich miały pozostać tajem-nicą dla dowodzących ziemskim zespołem, ażeby uśpić ich czuj-ność, a tym samym pozwolić mi na obserwację codziennego życia zespołu H. Oficjalny obraz egzystencji ludzi z hodowli znaliśmy aż nadto dobrze z nadsyłanych regularnie raportów. Mój rozkazujący ton był w tej sytuacji nieostrożnością. Dlatego też, klnąc na siebie w duchu, powiedziałem zaraz pojednawczo: - Jeżeli oczywiście nie zakłóci to waszego rozkładu zajęć. - Wiesz, rzeczywiście wolałbym, żebyś im dzisiaj nie prze-szkadzał. Mają święto. Chodzi o podtrzymanie ciągłości pewnych 4 obyczajów. Przywiązują do tego wielką wagę. - Rozumiem - odparłem - przyjadę jutro. - Ależ nie, nie! Zapraszam cię do siebie. To znaczy zaprasza-my, ja i moja żona Erna. Zrobiłbym to wcześniej, ale sądziliśmy, że wciąż jeszcze nie najlepiej się czujesz. Dziś urządzamy małe przy-jęcie. A poza tym wydaje mi się, że oni szykują dla nas pewną nie-spodziankę. Podczas treningów sugerowano mi dość wyraźnie, abym unikał towarzyskich kontaktów z dowództwem zespołu H, ale możliwość pierwszego zetknięcia się z tubylcami przeważyła. - Dobrze - powiedziałem z wahaniem. - Bardzo się cieszę. Przyjedzie po ciebie Erna, ja będę zajęty. - Jego twarz rozpromieniona nieco wymuszonym uśmiechem zni-knęła za chwilę z ekranu monitora. Po półgodzinie niewielki srebrzysty samochód nakryty półprze-źroczystą kopułą podjechał pod mój dom. Wysiadła z niego wyso-ka, szczupła kobieta. Poprawiła czarne, rozwiane podmuchami wiatru włosy przyglądając się krytycznie dwóm salutującym jej strażnikom. Powiedziała coś do nich, jak mi się wydawało, dość ostrym tonem. Wyszedłem już wprawdzie przed dom, ale nie zdą-żyłem usłyszeć ani słowa. W pierwszej chwili oszołomiła mnie uroda Erny i wdzięk, z jakim szła w moim kierunku. Linie jej ciała pod obcisłym kombinezonem swoją harmonią przypominały antyczne rzeźby, które znałem z barwnych, trójwymiarowych fotografii. A jednak gdy podeszła po-dając mi szczupłą dłoń o długich palcach, dojrzałem w doskonałoś-ci pochylającej się ku mnie twarzy szpecący ją, ledwie dostrzegal-ny wyraz okrucieństwa. Był to tylko moment, bo Erna zaraz uśmie-chnęła się do mnie, jej oczy zabłysły i natychmiast zapomniałem o przykrym wrażeniu, tak stała się dziewczęca i pełna uroku. - Nie spodziewałam się, Naramie, że jesteś młody i przystojny! - powiedziała na powitanie, przyglądając mi się może zbyt natar-czywie. - Na fotografiach wyglądałeś znacznie starzej. - Czyżby tutaj wolno było przybywać w misjach specjalnych tylko brzydkim staruszkom? - Ależ nie, skąd! l powiem ci, że gdyby to ode mnie zależało, zabroniłabym starcom wstępu na Ziemię, dosyć tu mamy brzydoty. Idąc za nią przez podjazd i wsiadając do samochodu zastana-wiałem się, o kim czy o czym mówiła z taką zaciętością. Jednak gdy zanurzyłem się już w fotel szczelnie obejmujący moje ciało, Erna odwróciła się do mnie i, jakby nic się nie stało, posłała mi olśniewa-jący, uwodzicielski uśmiech. Milczeliśmy przez całą drogę, a ja, nie mając nic innego do ro-boty, przypatrywałem się mijanemu krajobrazowi. Żółte, ostro jaś-niejące w słońcu pagórki okazały się wydmami, zza których wido- czne były ruiny budowli i strzępy instalacji wyrzucające w górę żela-zne, poskręcane ramiona o smętnie zwisających skorodowanych przewodach. Niskie drzewa pokryte ciemnym listowiem rzadko po-jawiały się pośród tej pustynnej, porzuconej przez wszystkich oko-licy, czepiając się konwulsyjnie korzeniami wyblakłej, spalonej słońcem gleby. Biały pas szosy wznosił się łagodnie nad ruinami Aten, aby zejść zakrętem estakady w kierunku obłych budynków dowództwa, podobnych do gumowatych, metalicznie połyskujących narośli wo-kół strzelistej wieży łączpości międzygwiezdnej. Dziesiątki razy oglądałem zdjęcia tego opuszczonego miasta, jednak widok mar-twych domów przysypanych piachem, po którym od czasu do cza-su toczyły się kłęby zeschłego zielska, wywierał przygnębiające wrażenie. Ulice przypominały koryta wyschniętych strumieni, a rozprażone niebo zdawało się wysysać resztki wilgoci zaczajonej w mrocznych wnętrzach rozpadających się domów. Nie mogłem wyobrazić sobie tego ludnego, gwarnego miasta tysiąc lat temu. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Erny i trzask otwieranych drzwi. Nawet nie zauważyłem, kiedy zjechaliśmy z szosy i zatrzymaliśmy się nad brzegiem basenu wypełnionego różową wodą, z którego wzbijały się strumienie fontann; moje zaskoczenie było większe niż spowodowane spotkaniem z wymarłym miastem. Spośród kłębów gęstej roślinności spływającej kaskadami liści w kierunku zbiornika wyszedł ku mnie Lampert, z daleka już pozdrawiając gestem wy-ciągniętej ręki. - Prosimy, jesteśmy zaszczyceni, cieszymy się bardzo - przy-witał mnie wylewnie i poprowadził ścieżką ułożoną z marmurowej mozaiki. Szliśmy pośród krzewów odurzających słodkim zapa-chem, pełnych drobnych, migocących skrzydłami ptaków, spijają-cych długimi dziobami nektar z kielichów kwiatów. - To kolibry - rzekł Lampert, widząc moje zainteresowanie. -Wreszcie udało nam się odtworzyć ich genotyp i teraz są takie jak dawniej. Z motylami niestety ciągle są kłopoty. - A inne zwierzęta? - spytałem. Lampert skrzywił się i sapnął ze złością. - Wyszły z tego bezkształtne kupy mięsa. Zresztą, kto ma się tym zajmować? Praca na Ziemi traktowana jest nieomal jako zsył-ka. Ścieżka doprowadziła nas do olbrzymiego tarasu położonego po drugiej stronie basenu. Chłód granatowej posadzki, białe róże zwisające z kratownicy dachu, lekki powiew płynący z ukrytych kli-matyzatorów - wszystko to zapraszało dk) zajęcia miejsca przy jed-nym z okrągłych stolików. Usiadłem tylko ja z Lampertem, bo Erna odeszła na chwilę, żeby się przebrać do kolacji. . Śniadoskóry służący w nieskazitelnie białym stroju nalał do wy- sokich kieliszków złotawego płynu. - Piłeś już kiedyś wino? - spytał Lampert podając mi kieliszek. - Nie, ale słyszałem o nim. - Usiadłem wygodnie i upiłem nieco szczypiącego w język słodkiego płynu. Dopiero teraz zauważyłem, że Lampert jest podenerwowany i bezskutecznie usiłuje nadać swojej twarzy wyraz rozluźnienia i po-gody. Siedzieliśmy przez kilka minut w milczeniu, po czym spytał mnie sztucznie obojętnym tonem: - Co sądzisz o hodowli? - Przecież jeszcze nie byłem na jej terenie - odparłem zdzi-wiony pytaniem. - No tak, ale chodzi mi o to, co myślisz o samej idei prowadze-nia takiej działalności charytatywnej - wyjaśnił ostrożnie. - Idea jest bardzo szlachetna, chyba ty też tak uważasz. W rozsuniętych drzwiach, które prowadziły do wnętrza domu, ukazała się Erna, cała zatopiona w suknię z łusek terranoviańskich smoków podmorskich. Weszła na taras niemal nierealna w tęczo-wych barwach, stąpając lekko po swoim odbiciu w lśniącej posadz-ce. Za nią płynęły bardzo szerokie rękawy z delikatnej, opalizującej tkaniny, upodabniając ją do niezwykłych rozmiarów motyla. Mimo woli wstałem na jej powitanie. - Erno, wyglądasz wspaniale - powiedziałem zupełnie szcze-rze. Erna uśmiechnęła się, nie mogąc ukryć zadowolenia, ale zaraz potem, gdy usiadła obok mnie przy stoliku, wymieniła z Lampertem porozumiewawcze spojrzenie, jakby wrażenie, jakie na mnie zrobi-ła, było ich wspólnym triumfem. Spotkanie upływało na relacjonowaniu moich ostatnich dni po-bytu na Terranovej, jak również na opowiadaniu najnowszych sen-sacji i dowcipów, gdy na tarasie pojawił się Rankor - naczelny le-karz zespołu H. Znałem jego twarz z licznych zdjęć przedstawio-nych mi w ramach treningu - ciemne włosy, brązowe oczy, opalona twarz okolona czarnym zarostem, wysportowana sylwetka. Opisy-wano mi go jako uosobienie energii i przedsiębiorczości, choć na zdjęciach wyglądał znacznie sympatyczniej. Ledwie skłonił mi się z daleka, ale chciałem okazać swoją dobrą wolę i wstałem od stolika. - Jestem Naram - rzekłem wyciągając do niego rękę. - Wiem - odparł i wycofał się w głąb tarasu. - Już są, możemy zaczynać. Z trudem opanowałem gniew, nikt jeszcze nie odważył się tak mnie potraktować, ale postanowiłem rozprawić się z Rankorem przy najbliższej okazji. Widziałem, że Lampert i Erna chcą zatuszo-wać niezręczną sytuację. - Proszę bardzo - zawołała Erna biorąc mnie za rękę. - Pod-opieczni doktora Rankora przygotowali mały spektakl. Dla ciebie, Naramie, powinno to być bardzo ciekawe, przecież jeszcze nigdy nie widziałeś tubylców. - To chyba bardzo... prości ludzie - odparłem uśmiechając się, jakby nic nie zaszło. - O, tak - potwierdził Lampert. - Nie należy od nich zbyt wiele wymagać. Cóż, robimy co możemy, żeby jednak czuli się, jakby to powiedzieć, pełnowartościowi. Ale to bardzo trudne, bardzo... Przeszliśmy przez obszerną galerię wypełnioną samozmienia-jącymi się obrazami mistrzów z Terranovej do pomieszczenia z półkoliście ustawionymi fotelami przed silnie oświetloną prostokąt-ną sceną. Gdy siadaliśmy, Erna zręcznie wsunęła się między mnie a Lam-peria, a później, niby przez roztargnienie, oparła się na moim ra-mieniu. Nie miałem nic przeciwko temu, ale spojrzałem niespokoj-nie na jej męża. Lampert jednak wydawał się całkowicie pochłonię-ty tym, co miało za chwilę nastąpić. W głębi sceny pojawił się jako dekoracja trójwymiarowy obraz, przedstawiający kilka zielonych drzew na kolorowej łące, a przód sceny zajęła grupa około dwudziestu osób w niesłychanie barw-nych, krzykliwych strojach. Starodawne ubiory potraktowano tutaj bardzo niefrasobliwie. Jedna z kobiet do krótkiej sukienki z XX wie-ku miała założoną ogromną pudrowaną perukę z wieku XVII, innej zaś do krynoliny dodano tyrolski kapelusik. W strojach męskich pa-nował taki sam chaos i do kaftanów z XVI wieku noszono cylindry lub kapelusze z szerokim rondem, a do greckiej szaty perukę z har-capem. Miało to być prawdopodobnie zabawne, ale na mnie, może dlatego że znałem dość dokładnie historię starożytną, sprawiało raczej przygnębiające wrażenie. - Słynna pieśń o radości życia - zapowiedział lekarz. . Rozległo się kilka pojedynczych oklasków. Występujący nie za-reagowali na nie, ustawili się wokół jednego ze swych kolegów, chwycili się za ręce i chodząc wokoło zaczęli śpiewać matowymi, nieprzyjemnie płaskimi głosami: The farmer takes a wife, The farmer takes a wite, Trą - la - la - la - la - la - la, The farmer takes a wite. Znałem ten język. Było to jedno z dawno zaginionych narzeczy europejskch, które swego czasu stało się nieomal uniwersalnym językiem światowym. Studiując historię Ziemi zmuszony byłem opanować podstawy martwych języków i kultur, które je wytworzy-ły, i orientowałem się, że podopieczni Rankora śpiewają infantylną piosenkę, którą znała kiedyś większość dzieci Europy i Ameryki. - Opiewają piękno życia na Ziemi, wykonując rytualne czynności związane z wyborem władcy - rzekł cicho lekarz siadając za nami. - Wspaniale, prawda? - szepnęła Erna. - Szkoda, że nie rozu-miem, o czym śpiewają. Ograniczyłem się jedynie do uprzejmego potakiwania, czeka-jąc z napięciem na dalszy ciąg tej farsy. Nie tyle zaniepokoiło mntó to. że Rankor kłamał, bo przecież musiał wiedzieć, co to za piosen-ka, ale najbardziej zaintrygował mnie widok twarzy występujących ludzi. Mimo opalenizny i wypoczętego wyglądu były tępe i bezmyś-lne, a przy tym... niemal jednakowe. Ten sam wzrost tańczących można było wytłumaczyć tym, że wybierano osoby o podobnej bu-dowie, ale twarze?! Tak jakbym oglądał jedną w kilkunastu prze-braniach i dotyczyło to zarówno mężczyzn, jak i kobiet. A może te barwne, różnorodne stroje miały mnie zmylić, ukryć coś, czego nie powinienem zauważyć? - Widzę, że jesteś bardzo przejęty przedstawieniem - usły-szałem szept Erny. - Och, nie - powiedziałem szybko. - Chyba... chyba to twoja obecność robi na mnie takie wrażenie. Przyszło mi w ostatniej chwili do głowy, żeby to powiedzieć, bo wolałem na razie nie wspominać nikomu o moich spostrzeżeniach, ale Erna biorąc moje słowa za dobrą monetę spojrzała na mnie z zachwytem i przysunęła się jeszcze bliżej. W przedstawieniu zapewne nie przewidziano dalszego rozwoju akcji, bo aktorzy nieustannie krążyli po scenie monotonnie zawo-dząc tę samą melodię. Ich wystudiowane, automatyczne ruchy nie pasowały do charakteru i treści piosenki. Niektórzy sztucznie uś-miechnięci kręcili się bezradnie, pojękując niewyraźnie słowa, inni, jak zalęknione zwierzęta, patrzyli na nas szeroko rozwartymi ocza-mi. Nagle jeden ze śpiewających zachwiał się i runął na estradę, a jego ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje tak silne, że tors i nogi uderzały mocno o podłogę. Zerwaliśmy się z miejsca. Rankor już biegł w kierunku sceny i wyraźnie rozeźlony krzyknął: - Kto mu to dał?! Podszedł szybko do leżącego roztrącając gapiów i wcisnął mu między zęby jakiś przedmiot wyjęty z kieszeni marynarki. Natych-miast znaleźli się strażnicy, którzy wywlekli chorego, a Rankor przepraszając nas za ten incydent przerwał przedstawienie i wy-prowadził pozostałych aktorów drugim wyjściem. - Wyjątkowo paskudna sytuacja - stwierdził Lampert. - Chcie-liśmy ci pokazać tubylców z jak najlepszej strony, a tu proszę, taki wypadek. ~ Bardzo mi przykro - dodała Erna. - Ale mamy jeszcze wino i terranoviańskie zakąski. Wymówiłem się jednak od kolacji koniecznością przejrzenia kil- ku dokumentów i poprosiłem o odwiezienie mnie do Pireusu przez jednego ze strażników. Rzeczywiście musiałem zająć się dokumentacją, a przede wszystkim chciałem jeszcze raz przeczytać kopię ostatniego ra-portu Lamperia i Rankora. Niestety, po przybyciu do domu bezsku-tecznie usiłowałem wywołać z pamięci komputera owo sprawozda-nie. Ekran wciąż wyświetlał napis "Brak danych", chociaż byłem pewien, że przed odlotem z Terranovej sam wprowadziłem ów ra-port do programu. Rozdział II Wczesnym rankiem pojechałem do Aten, spotka-łem się z Lampertem na terenie bazy i wraz z nim, w towarzystwie jeszcze czterech strażników, rozpocząłem inspekcję zespołu H. Hodowla zajmowała część centralnej dzielnicy dawnej metro-polii, skupiając się wokół okrągłego placu i kilku promieniście roz-chodzących się ulic. Nie był to teren ściśle odgraniczony od reszty zrujnowanego miasta, a posterunki rozmieszczone wokół zespołu H miały charakter raczej formalny. Zresztą nie należało się temu dziwić. Tubylcy i tak nigdy nie przekraczali wydzielonego obszaru, bowiem zdawali sobie sprawę, że nie będą w stanie wyżyć poza kontrolowanym przez nas terenem. O ile mi wiadomo, w początko-wej fazie organizowania hodowli zdarzały się samowolne oddale-nia zakończone rychłym zgonem wśród ruin. Obecnie, jak wynikało z ostatnich raportów, panował tu spokój i dyscyplina, a zasługi po-łożone na tym polu przez Lamperia Vrena i jego żonę Ernę zostały specjalnie wynagrodzone. Szliśmy szeroką, wyludnioną ulicą czując ostatnie powiewy chłodnego powietrza, które za kilka godzin będzie nas dławić upa-łem południa. Długie cienie świeżo wymalowanch fasad kilkupię-trowych domów kładły się na czysto utrzymaną jezdnię, mała cię-żarówka wywoziła właśnie pojemniki ze śmieciami, a nad naszymi głowami kołysały się przewieszone w poprzek ulicy girlandy sple-cione z laurowych gałęzi. Trzy i pół tysiąca lat temu liście lauru wieńczyły skronie sportowców i poetów, dziś szumią nad nami, któ-rzy pokonaliśmy śmierć naszej ojczyzny - Ziemi. - Jeszcze śpią - odezwał się Lampert. - Ale zaraz zobaczysz, jaki tu będzie ruch. Dzisiaj jest dzień targowy. - Czym oni mogą handlować? - spytałem przyglądając się wy-mytym szybom i zamiecionym chodnikom. - Robią proste przedmioty domowego użytku, szyją ubrania, a 11 niektórzy nawet próbują rzeźbić w kamieniu - odparł z dumą Lam-pert. - Musimy ich czymś zajmować, by czuli się potrzebni. - To nasz obowiązek - powiedziałem z roztargnieniem, przy-patrując się ludziom, którzy wychodzili z domów i idąc w pewnej odległości spoglądali na nas raczej z niechęcią niż z zainteresowa-niem. Niscy, choć silnie zbudowani, o bezbarwnych, gęstych wło-sach, szli jeden za drugim klaszcząc bosymi stopami po chodniku. - Jednak nauczanie postanowiliście ostatecznie zlikwidować - zwróciłem się do Lamperia. - Nie miało ono większego sensu. Nie potrafili zapamiętać podstawowych symboli. Zanik zdolności myślenia abstrakcyjnego sprawił, że najprostsze pojęcia z zakresu matematyki... - Czytałem raporty - rzekłem, przerywając potok jego wymo-wy. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, eskortowani przez kilku strażników. Nasze ciemnobłękitne, stabilizowane termicznie no-woczesne uniformy były niewątpliwie obcym wtrętem pośród staro-świeckich fasad domów i prostych strojów tubylców, którzy bar-wnym tłumem przemykali się pod ścianami. Trójka dzieci wybiegła z pobliskiego domu i wołając coś w nie-zrozumiałym dialekcie szła za nami podskakując i wymachując rę-kami. Zatrzymałem się, żeby pochwycić jednego z urwisów, jednak dziecko, krzycząc wniebogłosy, wyrwało mi się z rąk i skryło w po-bliskiej bramie. - Boją się mnie - stwierdziłem. - Przecież sprawozdania do-nosiły o zaniku tego rodzaju emocji? - Z dziećmi różnie bywa - rzekł Lampert marszcząc brwi i da-jąc znak jednemu ze strażników. Ten pobiegł do bramy i po chwili wyprowadził z niej kilkuletnie-go chłopca, który zaczął podskakiwać przede mną zanosząc się śmiechem. Lampert nie wyglądał jednak w dalszym ciągu na zado-wolonego. - Dlaczego akurat jego? - warknął na strażnika, który przypro-wadził chłopca. Zamilkł jednak zaraz i udawał, że bawi go zacho-wanie dzieciaka, gdy tylko zauważył, że słucham tego, co mówi chłopiec. - Jak się nazywasz? - spytałem w języku uniwersalnym, pa-trząc na jego opaloną buzię z ogromnymi ciemnymi oczami pod grzywą kruczoczarnych włosów. Był zdecydowanie inny niż jego błękitno- lub szaroocy koledzy, podobni do wszystkich mieszkań-ców hodowli. Idąc ulicą wciąż miałem wrażenie, że oglądam tę samą twarz, tyle że w różnych wariantach. - Irmis - odparł nie przestając się uśmiechać, chociaż u-śmiech ten wyglądał coraz bardziej żałośnie i sztucznie. - Jestem •Irmis. 12 - Ile masz lat? - pytałem nadal, oglądając jego czytrzelali do krótko przycięte paznokcie. - Jestem Irmis z Aten - powtórzył chłopiec i schował za ^ nią -dłonie. - Speszyłeś go - zaśmiał się Lampert. - Ma pewnie dziesięu-albo dwanaście lat. Zresztą zapytamy o to Rankora, on prowadzi centralną kartotekę. Podaj swój numer - rzucił w stronę chłopca, a ten momentalnie wyrecytował: - Pięćset dwadzieścia trzy! - Puśćcie go! - rzekł Lampert do strażników, którzy stali z oby-dwu stron dziecka. Irmis zniknął szybko w tłumie gapiów przypatrujących się tej scenie. - Idziemy! - zawołał głośno Lampert. - Idziemy na targ. Ludzie ruszyli, a my za nimi. Po kilku minutach doszliśmy do okrągłego placu pełnego różnokolorowch straganów. Z głośników rozwieszonych na metalowych słupach płynęła skoczna, zupełnie obca mr muzyka, przerywana od czasu do czasu hasłami w rodza-ju: "Witamy inspektora Narama z Terranovej" lub "Cieszymy się z pobytu Narama w naszym mieście". Stragany wypełnione były prymitywnymi wyrobami tubylców, którzy snuli się pośród drewnianych kiosków, rozmawiając między sobą przyciszonymi głosami. Obok stosów niezgrabnych butów piętrzyły się wystrugane z drewna podobizny naszych statków kos-micznych, płócienne bluzy sąsiadowały z kamiennymi podobizna-mi wieży łączności, a obrobione kawałki plastiku, przypominające miseczki, leżały obok pęczków drobnych kwiatów, które na każdym kroku wręczali nam sprzedający. Nagle przy jednym ze straganów powstało zamieszanie. Dwaj tubylcy, okładając się pięściami, strącili stos kamiennych figurek, inni, wrzeszcząc, próbowali ich rozdzielić. Nasi strażnicy rzucili się w kierunku kiosku, gdy powietrzem targnął huk wystrzału, który po-łączył się z rwącym bólem w moim lewym ramieniu. Odruchowo pa-dłem na ziemię. Usłyszałem jeszcze odgłosy dwóch strzałów, ale żaden z nich już mnie nie dosięgną!. Jasne było, że napastnik strzela trochę na oślep. Za chwilę podbiegł do mnie Lampert. - Nic ci nie jest? - usłyszałem nad uchem jego zduszony wściekłością głos. - Zaraz będzie helikopter. Naciskał guziki mikronadajnika na piersi swojego uniformu, wy-wołując ochronę bazy. Krzyki, tupot uciekających i gwizdki straży ginęły w trzasku walących się straganów. Charakterystyczny jęk wystrzeliwanych naboi obezwładniających świadczył, że nie patyczkowano się zbytnio z tubylcami. Leżałem za jednym z kiosków, w zasięgu wzroku miałem jedy- 13 lękających. Jeden z nich przewrócił się, lecz po-tna pobiegł po chwili dalej, gubiąc ciemną, krysta-fę wielkości pięści, która potoczyła się pod stra-sięgnąć po nią ręką, tak aby nie zauważył tego tej chwili nadleciał helikopter i strażnicy, otoczy-Inym murem, przeprowadzili do kabiny. domu - rozkazał Lampert sadowiąc się tuż obok zyna oderwała się od ziemi. Rozdmuchiwała śmi-iytku tubylców, ginące w chmurze żółtego pyłu. - Miałeś dużo szczęścia - mówiła Erna opatrując moje ramię. - Rana jest niegroźna, kula tylko cię drasnęła. Leż spokojnie. - Skąd się tutaj wzięła taka broń? - pytałem zaniepokojony. -Huk był taki, jak przy odpalaniu rakiet nośnych. Erna silnie przycisnęła palcami plaster, który powoli będzie wrastał i zasklepiał moją ranę. - Nie wiem. Naprawdę, trudno mi wyjaśnić - powiedziała zmieszana. - W końcu jesteś odpowiedzialna za stan bezpieczeństwa we-wnątrz zespołu H - zauważyłem. - Owszem... ale pierwszy raz zdarzyło się coś takiego. W tej chwili przeprowadzamy generalną rewizję wszystkich domów. - Chciałbym rozmawiać - podkreśliłem to słowo - ze spraw-cą... hm... wypadku. Musiał strzelać do mnie z jednego z tych staro-żytnych pistoletów czy rewolwerów. Widziałem je kiedyś w muze-um na Terranovej, ale żadnego z eksponatów nie udało mi się uru-chomić. - To bardzo dziwne, sama nie wiem, co powiedzieć... Przez jej twarz przemknął cień. Odniosłem wrażenie, że to tłu-miona złość, którą zmuszona była opanować. - Nie lubisz Ziemian? - spytałem poprawiając poduszkę na le-żance i układając się wygodniej. - Szczerze mówiąc, nie - odparła nachylając się nade mną. -Robimy tutaj wszystko, co tylko możliwe, aby nie czuli się nieszczę-śliwi. Opiekujemy się nimi, żywimy ich, leczymy, poświęciliśmy dziesięć lat życia w oddaleniu od Terranovej... Zdawało mi się, że rozpłacze się za chwilę. Położyłem rękę na jej dłoni i spytałem: - Ale dlaczego to robicie? Erna spojrzała mi prosto w oczy. - To biedacy. Trzeba mieć litość nad nimi. - l nic więcej? Przecież są takimi samymi ludźmi jak my. Zau-ważyłem, że fizycznie nic się nie zmienili. 14 - Nic - odparła ze złością. - Najlepszy dowód, że strzelali do ciebie. - Ktoś musiał dać im broń i nauczyć ich posługiwać się nią -powiedziałem cofając rękę z dłoni Erny. - Wykluczone - rzuciła lodowatym tonem, podnosząc się z brzegu leżanki. - Przecież od setek lat nikt nie używa czegoś takie-go. Zresztą - dodała ze sztuczną obojętnością - mój nadzór jest czysto tytularny. Właściwą opiekę sprawuje Rankor. Jego powinie-neś pytać. - Chciałbym się zdrzemnąć - powiedziałem. - Jestem zmę-czony, ale obudźcie mnie, gdyby coś było wiadomo. Erna skinęła głową i wyszła, zasunąwszy za sobą drzwi. Odczekałem jakiś czas leżąc nieruchomo na plecach, po czym sięgnąłem ręką do kieszeni ukrytej na lewej piersi uniformu. Ode-tchnąłem z ulgą - zdjęcie podarowane mi przez Ouesta nie ucier-piało podczas tego incydentu. Co prawda nie figurowało w reje-strze przedmiotów przywiezionych przeze mnie na Ziemię, ale było jedynym dowodem na to, że oficjalne raporty Lamperia i Rankora nie informują Terranovej o wszystkich zjawiskach zachodzących na terenie zespołu H. Z tą niewielką trójwymiarową plakietką wiązała się pewna histo-ria, którą obiecałem rozwikłać. Niestety, nie zdążyłem dotrzymać danego słowa. Mój najlepszy przyjaciel Quest zginął w okolicy bag-nistych rozlewisk Oradu w jednej z licznych ekspedycji przeciwko tubylcom. Po kilku tygodniach poszukiwań, gdy nie odnaleziono jego ciała, uznano go za zmarłego, tym bardziej że błota Oradu roz-puszczały szczątki organiczne. Niektórzy członkowie jego ekspe-dycji zeznawali, że dobrowolnie opuścił w nocy dobrze strzeżony obóz, ale nie dawano im wiary, wiedząc, że bagniste wyziewy po-siadają właściwości halucynogenne. W każdym razie Quest, który przede mną pełnił funkcję inspek-tora zespołu H, przywiózł to zdjęcie z Ziemi. Trafił na nie przypad-kiem, gdy porządkował materiał rejestrowany przez automatyczne kamery z wieży łączności, które kadr po kadrze fotografowały przez całą dobę okolice. Kamery były, można tak rzec, reliktem przeszłości, kiedy jeszcze spodziewano się, że ktoś znienacka za-atakuje hodowlę lub jakieś ocalałe zwierzę pojawi się w polu widze-nia. Od dawna nikt nie interesował się tymi spływającymi do archi-wum taśmami i dopiero znany z pedantycznej skrupulatności Quest przeprowadził osobiście przegląd zarejestrowanego materiału. Zdjęcie ukazywało na tle fragmentu ruin Akropolu drobną po-stać dziewczyny o płomiennorudych włosach, ubranej w srebrzy- 15 sty strój, ściśle przylegający do jej szczupłej sylwetki. W dłoni trzy-mała niecącą migotliwy blask czarną kulę, identyczną z tą, która wypadła komuś z kieszeni i potoczyła się pod stragan podczas za-mieszania na targowisku. Quest, nie mówiąc nikomu o dokonanym odkryciu, zaczął dys-kretnie inwigilować personel hodowli. Dziewczyna na pewno nie była żoną któregoś ze strażników, nikt nie widział nigdy czarnej kuli, a ruin Akropolu nie traktowano jako miejsca godnego zwiedza-nia. Kiedy mój przyjaciel pokazał to zdjęcie kilku naukowcom z Ter-ranovej, wyśmiali go, że ktoś podrzucił mu zręczny fotomontaż. Je-dnak jeden z naszych znajomych, zajmujący się zawodowo kos-mofotografią, bezapelacyjnie stwierdził autentyczność zdjęcia. Wtedy właśnie jeden z wyższych urzędników zarządzających ze-społem H z Terranovej zwrócił Ouestowi uwagę, że być może pa-kuje się w jakąś niebezpieczną aferę, a nadanie jej rozgłosu mogło-by zaszkodzić hodowli. Obiecałem mojemu przyjacielowi, że postaram się nieoficjalnie wyświetlić tę sprawę i czułem, iż teraz nadszedł właściwy moment, aby zacząć prowadzić inspekcję zgodnie z obowiązującą procedu-rą. Plan budynków dowodzenia, rozkład domu N/renów i sieć ulic zespołu H miałem tak wtłoczone w pamięć, że z zamkniętymi ocza-mi mógłbym się po nich poruszać. Posiadałem niezbędny zasób wiedzy, dotyczącej przeszłości tej nieszczęsnej planety, a moje dane co do aktualnego stanu hodowli znakomicie uzupełniały szczegółowe życiorysy Lamperia, Erny i Rankora. Zagadkę, jak mi się wtedy wydawało, kryła jedynie przyszłość. Przez amfiladę z przepychem urządzonych pokoi, przez tarasy bujnie pieniącej się roślinności wydostałem się z domu Vrenów i wkroczywszy na teren zespołu, poszedłem w kierunku kliniki pro-wadzonej przez doktora Rankora. Rozdział III Gmach kliniki Rankora położony był w pobliżu okrągłego placu, na którym zostałem postrzelony. W obawie, że tego rodzaju wypadek może się powtórzyć, a nie chcąc jednocześ-nie w moją inspekcję wtajemniczać oficjalnej ochrony, pożyczyłem od strażnika mały samochód elektryczny, jeden z tych, jakimi poru-szała się większość personelu bazy. Lustrzane szyby pancerne chroniły mnie dobrze zarówno przed wzrokiem ciekawskich, jak i przed ewentualnym atakiem. Na głównej ulicy zespołu H ruch był niewielki. Kilku przechod-niów na widok mojego samochodu skryło się w bramach, patrole przeczesywały boczne ulice, a od czasu do czasu popołudniową ci-szę rozjarzoną pomarańczowym blaskiem chylącego się słońca przerywał gwizd sonostartera. Targowisko, na którym doszło do porannych zamieszek, było uprzątnięte do czysta i polanę wodą, która po wyschnięciu tworzyła rudoczerwone plamy na białym betonie. Przeszedłem przez plac, widząc już z daleka ciemnoszary, masywny budynek kliniki. O ile dobrze pamiętałem, był to przebudowany i unowocześniony dawny pałac rządowy, w którym siedzibę miały kiedyś władze państwa, obejmującego swoim zasięgiem dość dużą połać południowo--wschodniej Europy. Przed paradną bramą ozdobioną marmurowymi kolumnami nie było nikogo, jednak elektroniczny system zabezpieczeń dobrze chronił wejścia przed niepożądanymi osobami. Na szczęście mój specjalny żeton identyfikacyjny potrafił zmusić automaty do otwar-cia przede mną każdego wejścia. Przyłożyłem dłoń z wsz^C^^p^orę mikroanalizatorem do płytki rozpoznawczej i dral^^wdlftH^ny^^ się, ukazując ciemne wnętrze wiejącego chłodg?y